Życie

czwartek, 30 maja 2019

Smuteczki na obczyźnie.


Opiszę tutaj moje osobiste odczucia i obserwacje. 

Ludzie z własnego kraju wyjeżdżają z różnistych powodów. Są tacy którzy wyjeżdżają tylko, albo i aż  "za pieniądzem", inni na studia i później zostają. Tacy którzy przed czymś uciekają. To nie tylko sprawy polityczne, czasem jest to nieudane małżeństwo. A czasem wyjeżdżają "za miłością". 

Każda z tych osób nie do końca jest w stanie przewidzieć skutki własnego wyjazdu. Człowiek po prostu nie jest wstanie przewidzieć wszystkiego.

 Najczęściej jest tak, że pierwszy czas na nowym miejscu to zachwyt. "Jak tu pięknie"! Wszystko jest inne, wszystko jest nowe. Uczymy się nowego Świata. Uczymy się języka, nawiązujemy znajomości. Jesteśmy tak nabuzowani nowymi emocjami, że nie ma jeszcze czasu na tęsknoty i żale. Przecież tylu jest nowych ludzi wokół nas. Pani w sklepie się do nas uśmiecha i w przemiły sposób próbuje się z nami dogadać. Bo My języka się przecież dopiero uczymy. A ona bardzo docenia to, że się staramy. 

Pierwsze, ale na razie malutkie "schodki" pojawiają się gdy szukamy pracy. W tym momencie powinniśmy już znać język. Pracodawcy w każdym kraju bywają różni. Są prace gdzie chodzi się jak do znajomych, czy rodziny- z ogromną ochotą. Praca sprawia nam przyjemność i jest rozwojowa. Wtedy "smuteczki na obczyźnie"jeszcze do nas nie zaglądają. Jeśli jednak praca jest kiepska, a pracodawca nazwijmy to- mało miły, zaczynają się problemiki i pytania. Czy to dobrze że się wyjechało z kraju? No, ale powiedzmy sobie szczerze- pracę zawsze można zmienić, wreszcie trafi się na taką która jest ok, od każdej strony.

Jak już jest praca to trzeba też rozejrzeć się za miejscem zamieszkania. Często, wiem to z własnego doświadczenia, wynajmuje się mieszkania po kilka osób. Prawie jak za czasów studenckich. Każdy ma swój pokój, wspólna kuchnia, łazienka. I tutaj też mogą się już zacząć pojawiać "smuteczki na obczyźnie" lub jeszcze nie. Zależy z jakimi ludźmi mieszkamy. Czy się potrafimy odnaleźć wśród tych osób. 

Czasami jest tak, że praca i miejsce zamieszkania to jedno i to samo. Nie mam tu na myśli "obozów  pracy". We Włoszech, ale wiem że i w innych krajach są prace jako "pomoc przy osobach starszych". Rodziny zatrudniają osoby do pomocy przy swoich rodzicach lub dziadkach. Często są to osoby całkowicie nie radzące sobie same i nie mogące przebywać same w domu. Praca jest właściwie 24 h/ dobę prawie 7 dni w tyg. I już wówczas mogą nas dopaść z pełną siłą "smuteczki". W zależności oczywiście od rodziny u której się pracuje, raz jest troszkę lepiej raz gorzej. Ale chyba każdego dopada wówczas myśl, że opiekujemy się przecież nie naszymi rodzicami czy dziadkami. Ci nasi są daleko i bardzo za nimi tęsknimy a oni za nami.  O rozterkach przy takiej pracy możemy poczytać w książce Luci "W zapachu włoskiej kuchni czyli badante ze wzgórza czterech wiatrów".

Mnie pierwsze "smuteczki" dopadły gdy pierwszy raz nie mogłam pojechać do Polski na Święta Bożego Narodzenia. W ŚWIĘTA nie  mogłam być z bliskimi! Byłam w obcym domu z tak naprawdę obcymi mi ludźmi. Cierpiałam i ja i moi najbliżsi. Dziękowałam Antonio Meucci za wynalezienie telefonu.
A jak już mogłam pojechać to od znajomego w Polsce usłyszałam, że dobrze mi tam bo pewnie dużo kasy zarabiam... No tak, każdy widzi to co chce. 

Czas mijał, a moje życie mimo wszystko coraz bardziej układało się na obczyźnie. Tutaj poznałam mojego męża. Ale i wtedy "smuteczki" mnie dopadały. Śluby organizowaliśmy dwa. Jeden we Włoszech- cywilny. Była cała rodzina mojego męża, cząstka  mojej, no i nasi znajomi stąd. Drugi- kościelny, był w Polsce, aby mogła być moja rodzina, cząstka rodziny mojego męża i znajomi z Polski. 

Czasem też zdarzają się sytuacje tragiczne i naprawdę bardzo duże smuteczki. Gdy ja czekałam we Włoszech w szpitalu na zabieg na który czekałam od pół roku, moja mamcia w Polsce miała poważny wypadek. Nie miałam możliwości rzucenia wszystkiego i wsiąść w samolot. Oczywiście później poleciałam i byłam przy niej, ale nie było mnie w tym strasznym momencie. Dobrze, że mam brata, który jest tam blisko. 

Smuteczek dopadł mnie też wczoraj gdy odszedł nasz kochany przyjaciel, nasza kochana psinka. Wiem, część osób powie- no przecież to tylko zwierzak. Dla nas to był NASZ PRZYJACIEL. I znowu mnie tam nie było. Nie pożegnałam się z nim.

Nasze "smuteczki na obczyźnie" dopadają też naszych bliskich, którzy zostają w kraju. Gdy ja miałam wypadek samochodowy, moich bliskich tu nie było. A linia telefoniczna się rozgrzewała. W ogóle uważam, że telefon to najważniejszy wynalazek jak dla mnie.

Jestem osobą, która zawsze stara się widzieć "szklankę do połowy pełną". Szukam pozytywów w każdej sytuacji życiowej. Dlatego muszę się też ciągle uczyć życia z tymi" smuteczkami na obczyźnie", które czasem mnie dopadają. 

Napisze też na pewno o "radościach na obczyźnie", ale to już innym razem. 

czwartek, 23 maja 2019

Włoski stół.


Stół we Włoszech to chyba najważniejszy mebel w domu. Odnoszę wrażenie, że to właśnie wokół stołu toczy się włoskie życie. 

Do napisania o stołach we Włoszech sprowokował mnie mój własny mąż... Ci którzy zaglądają na mój fanpage na Fb, wiedzą że zmierzamy się z kupnem domu. Ostatnio zastanawiając się jak ten dom ma być urządzony, pierwszym pytaniem ze strony ślubnego było- "a gdzie będzie stał stół"? Ja zastanawiałam się, dla zdobycia większej ilości blatu w kuchni, nad rezygnacją tam ze stołu. Jednak mowy nie było! Stół w kuchni zostaje. 

Stoły we Włoszech właściwie maja podwójne zadanie. Z obu słyną Włochy. Jedno to jedzenie, drugie to rozmowy. 

Na sobotnie lub niedzielne obiady zbierają się całe rodziny. W większości domów nakrywanie do stołu, wśród śmiechu i rozmów to cały rytuał. Zazwyczaj posiłek także przerywany jest nieustannymi rozmowami. No a przy deserze można przecież przesiedzieć naprawdę dużo czasu. A później jest jeszcze czas na kawę... Nie zdarzyło mi się jeszcze siedzieć we Włoszech przy stole przy którym byłaby cisza. 
Mało kiedy Włosi jedzą na szybko kanapkę przy biurku w pracy. Jest przecież pauza na obiad, który należy zjeść nie inaczej jak przy.... stole. Czasem ten stół znajduje się w zakładowej stołówce, a czasem w domu. No i właśnie nie chodzi o sam fakt jedzenia. Bo można byłoby przecież zjeść jakąś kanapkę w ręku, na szybko i już. A tu nie, tu musi być stół.

Stół przygotowany do kolacyjki ze znajomymi.

Szczerze powiem, że sama uległam urokowi stołu. 
Czasem dla spotkań ze znajomymi organizujemy kolację właśnie przy stole...
Kładziemy ładny obrus, wymyślam i serwuję własnoręcznie przygotowane dania.
A później po jedzonku, jeszcze długo siedzimy i dyskutujemy.

A na co dzień też życie nasze toczy się wokół stołu. Rano przy stole jemy śniadanie. No dobrze ciężko nazwać śniadaniem kawę i ciastko, ale to przecież "włoskie śniadanie". I przy tymże stole jadamy wspólnie kolację. Zawsze słyszałam powtarzane u nas sformułowanie-"Jak pies je to nie szczeka".Długo zajęło mi przestawienie się z szybkiego zjedzenia i odejścia od stołu, na wieczorne biesiadowanie przy stole. Ale przyznaję, że to polubiłam. To taki moment wytchnienia po całym dniu. Siedzimy, jemy i rozmawiamy o sprawach dnia codziennego ale i przyszłości. 

Chyba jedynym we Włoszech odstępstwem od rytuału "stołu", jest poranna kawa w barze. Wówczas bardzo często spożywa się ją "na jednej nodze" i nie siada do stołu. 

A Wy jakie macie doświadczenia związane ze stołem na ziemi włoskiej? Ja zaczynam już wybierać jakiś ładny stół do własnego mieszkania...




wtorek, 14 maja 2019

Nad morzem - "Dai Pescatori"


Ostatnio jesteśmy totalnie zabiegani. Sprawy z mieszkaniem troszkę ruszyły i znów stanęły... Wszystkiego trzeba dopilnować. I tak biegamy pomiędzy agentem nieruchomości, bankiem, notariuszem... Czasem, szczerze przyznaję że czasu na spokojne gotowanie, ba zrobienie zakupów na kolację, dotkliwie brakuje. Dlatego jednego wieczoru zdecydowaliśmy, że zamiast zaczynać gotowanie pójdziemy zjeść "na miasto". Nasze kroki skierowaliśmy do dobrze nam już znanego lokalu "Dai pescatori". 
Lokal znajduje się przy promenadzie w La Spezii. Dokładny adres to- Banchina Thaon di Revel. My zawsze wybieramy drogę wzdłuż morza. Przy okazji miły spacerek przed jedzonkiem zapewniony. A widok całkiem miły. 


Widok morza z La Spezii

Lokal jest bardzo oblegany. W okresie letnim, wakacyjnym trzeba odstać swoje w kolejce. Celowo nie nazywam tego miejsca restauracją, żeby nie wprowadzić Was w błąd. Jeśli słyszymy słowo restauracja, myślimy zazwyczaj o pięknie zastawionych stołach z kelnerem krążącym pomiędzy gośćmi. Tutaj natomiast jest to restauracja samoobsługowa. To znaczy stajemy w kolejce, dostajemy swoją tacę i mówimy pani za ladą na co mamy ochotę. 


Owoce morza w "Dai Pescatori"


Ona nakłada danie na plastikowe!!! talerze. Z lodówki sami wybieramy coś do picia. Do wyboru jest woda, napoje, wino, piwo.  Później z jedzonkiem na tacy kierujemy się do kasy. Zostajemy zapytani, czy życzymy sobie pieczywo. Wszystko zostaje podliczone, a po uiszczeniu opłaty możemy spokojnie zająć się jedzeniem. 


Mieszanka owoców morza i rybek smażonych w głębokim tłuszczu

Ja jak zawsze wybrałam "frittura mista"- czyli frutti di mare i małe rybki smażone w głębokim tłuszczu. Do tego oczywiście kawałek cytrynki. I to danie w tym miejscu uwielbiam. Wszystko jest świeżutkie i chrupiące.


Sałatka z kalmarami

Mój mąż oczywiście również zamówił fritture. Dodatkowo wziął jeszcze sałatkę z kalmarami. 


Jak już się domyślacie lokal oferuje dania z owocami morza. Wszystko zawsze jest bardzo świeże, ponieważ jest zakupywane prosto od rybaków. Do tego super przyrządzone. Ceny są naprawdę do zaakceptowania. I już wiadomo skąd latem i w weekendy są kolejki przed lokalem... Wybór dań jest naprawdę duży ( widzicie na zdjęciu powyżej, na drzwiach wejściowych jest całe menu). 
Czy warto się tam wybrać? Na pewno. 

wtorek, 7 maja 2019

Pomidorki Piccadilly


Pomidory Piccadilly to jedna z moich ulubionych odmian. Są to małe, owalne pomidorki ze spiczasta końcówką. Pomidorki maja kolor dość jasno czerwony . 

Ociupinka historii- Piccadilly najprawdopodobniej pochodzą od starożytnej odmiany pomidorów "Vesuvian", powszechnie uprawianych w południowych Włoszech. 
Dzięki odpowiedniej zawartości cukrów odmiana Piccadilly jest bardzo smaczna. Pomidorki rosną zebrane w grona (około 8-12 owoców na gałązce). Skórka jest bardzo delikatna, co ułatwia przygotowywanie z nich np. sosów. W kuchni wspaniale nadają się do przystawek, bruschetta, a także przygotowania pierwszego lub drugiego dania. Także taki wszechstronny pomidorek!


Piccadilly

Ostatnio gdy wybrałam się na ryneczek, zobaczyłam jak pięknie się do mnie uśmiechały ze stoiska... No nie mogłam nie kupić takich smakołyków. Pomysł co z nich zrobię miałam od razu w głowie. Pieczone w piekarniku to przysmak całej rodziny mojego męża.

Składniki: Dowolna ilość pomidorków Piccadilly (ile nam się zmieści przekrojonych na pół na blaszce- no albo dwóch blaszkach...). Do tego sól, suszone oregano, cukier brązowy, oliwka z oliwek.

Pomidorki myjemy, obieramy z gałązek. Osuszamy ręcznikiem papierowym. Każdy pomidorek należy przekroić wzdłuż na pół. Są dwie szkoły. Jedni wyjmują nasionka z środka pomidorków. Wówczas najlepiej ułożyć pomidorki skórką do góry, aby odsączyć płyn z środka. Jednak jak dla mnie pestki tych pomidorków nie są gorzkawe. A lubię jak po upieczeniu pozostają wilgotne. Także ja tylko przekrawam na pół i nie wyjmuję środków.


Oczyszczone z pestek pomidorki

Chciałam Wam pokazać jak wyglądają z usuniętymi nasionkami. Także kilka zrobiłam w ten sposób. 
Następnie układamy pomidorki ciasno, jeden przy drugim na blaszce delikatnie przesmarowanej oliwką. Ja maczam w oliwce ręcznik papierowy i nim  przecieram blaszkę.


Pomidorki, hop do piekarnika.

Teraz pomidorki lekko oprószam solą, oregano, cukrem brązowym (tak dość, dość) i na koniec polewam delikatnie oliwką. Wstawiam blaszkę do piekarnika nagrzanego do 160 st. C na około 1 godz. Pomidorki maja się podpiec i troszkę wysuszyć. 
Tak przyrządzone pomidorki nadają się idealnie jako przystawka lub na bruschettę. My je tak lubimy, że wcinamy nawet pomiędzy posiłkami jako przekąskę. Można je jeść "letnie" lub zupełnie zimne. Można przechowywać w lodówce w szczelnym opakowaniu do 3 dni, tylko że u nas jeszcze nigdy tych 3 dni nie wytrwały. :)))


Gotowe danie

Jeśli skusicie się i skorzystacie z tego przepisu, będzie mi bardzo miło jeśli podzielicie się tym w komentarzach. Smacznego.